wtorek

Psie smutki vs kocyk Linusa

Jak pisał Jan Brzechwa: wystarczy pieskowi dać mleczko i już nie ma smuteczków nad rzeczką. Dziś będzie o mojej miseczce mleczka. Czyli o tak zwanych pocieszajkach. Pocieszajki są nie tylko na psie smutki, lecz również na stresujące chwile, kiedy gula w gardle rozrasta się za bardzo, kiedy obowiązki się piętrzą, motywacja pada, a ty wiesz jedno: wszystko jest do luftu. Pomagają też w praktykowaniu prokrastynacji. I w trakcie grypy. Działają prosto: słuchasz czegoś, czytasz lub oglądasz coś, co może i znasz na pamięć, ale co kojarzy się z czymś bezpiecznym lub pozytywnym. Co jest znane, lubiane, ukochane. Lub chociaż w absurdalny sposób intrygujące. Albo zabawne. Albo ci się po prostu irracjonalnie podoba.

Najczęściej łączy się to ze wspomnieniem z dzieciństwa. Albo raczej: wrażeniem dzieciństwa. Ja na przykład jako dziecko czytałam przed zaśnięciem Jacka Londona, Karola Maya, Centkiewiczów oraz encyklopedię. Teraz po owe dzieła nie sięgam (no, może czasem po encyklopedię i zeszytowe wydanie Winnetou). Chodzi więc bardziej o coś, co sprawia, że czujesz się jak dziecko. Nawet jeśli jako dziecko wcale się tak nie czułeś. Chodzi o własne wyobrażenie dziecka. Czyli istoty, której jedynym kłopotem jest to, co fajnego (ergo: niekonstruktywnego, bezmyślnego, radosnego, a może i psotnego) jeszcze dziś, tu i teraz, można zrobić.

Chodzi o stan wydrążonego z myśli umysłu. O potrzebę czczej uciechy. O błogosławione marnotrawienie czasu.

Co jasne, takie przyjemnostki nierzadko (a właściwie: prawie zawsze) są kiczowate i obciachowe. Wręcz wstyd się przyznać, że się bez końca tym jałowym rozrywkom swój cenny czas poświęca. Istne guilty pleasures. Podejrzewam, że każdy ma rytuały tego typu, antysnobistyczne rekreacje w złym tonie, swoje infantylne bezpieczniki, coś w rodzaju Fistaszkowego kocyka Linusa, który dodaje otuchy i siły (kocyk, nie Linus). I tak naprawdę mówi więcej o nas niż ambitne i szacowne wersje upodobań.




Footloose
Ale ten prawdziwy, z 1984 roku, z fikającym Kevinem Baconem. Lubię w tym filmie wszystko, od kadrów (amerykańskie peryferie), przez muzykę, po stylizacje (czerwone botki Lori Singer!). Mam wielką słabość do lat osiemdziesiątych. Nie ja jedna i nie ja ostatnia. Fabuła jest banalna, ot, nastolatek z wielkiego miasta przyjeżdża na prowincję, gdzie nie można balować. I jako że ma naturę buntownika i prowodyra, postanawia walczyć o prawo młodzieży do zabawy. Oczywiście, wszystko kończy się szczęśliwie. Jest potańcówka, jest miłość, są przyjaciele. Sama radość. A w roli wisienki na torcie bajeczny pojedynek na traktory oraz okropnie niemodna Sarah Jessica Parker i młodziutki Chris Penn (znany choćby z Wściekłych psów Tarantino czy Pogrzebu Abla Ferrary). No i wspomniany Kevin Bacon. Właściwie w swojej karierze nie zagrał żadnej wielkiej roli (no dobra, trochę przesadzam, można tu napomknąć o Uśpionych, Apollo 13, Ludziach honoru czy Rzece tajemnic), a na pewno żadnej dobrej pierwszoplanowej (no chyba, że serial The Following mogę oceniać po trzech odcinkach), ale dzięki Footloose zalicza się do grona moich aktorskich ulubieńców. Gdy puszczam sobie ten film, to potem mam ochotę wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet. Czuję się wtedy, jakby wiosna była już blisko. 

Jim Henson
A szczególnie jego Labirynt (w głównych rolach: Jennifer Connelly i David Bowie; przy okazji tego postu zajrzałam na polską Wikipedię i tam takie zdanie: Ciekawostką jest to, że Connelly w trzech kluczowych filmach, w których wystąpiła, pojawia się na białym pomoście. Uwielbiam takie niusy). Oraz Fraglesy. Muppety też oczywiście mogą być. Choćby tylko dla świni w kosmosie. A nawet i Ulica Sezamkowa dla jej literek, które sponsorują program, i Oscara śmietnikowca. Jim Henson dokonał rzeczy niebywałej, stworzył kultowy nie tylko dla dzieci świat za pomocą (a może właśnie: przy pomocy) lalek i pacynek. Po dziś dzień kocham Ludo, kocham Wiedźmę Ple-Ple, Sproketa i Duzersów. I to się raczej nie zmieni.

Tron
Niekwestionowanie uwielbiany przeze mnie film science fiction z 1982 roku, z Jeffem Bridgesem w roli głównej. I do tego wyprodukowany przez kojarzone z Bambi, Dumbo, zakochanymi kundlami i setką dalmatyńczyków Studio Disneya. A przede wszystkim, mimo upłynięcia trzydziestu lat od premiery, wciąż powalające efekty specjalne. Co prawda nieco rodem z atari i commodore, ale to tylko działa na korzyść. Jak porównamy sobie tricki 3D i inne nowoczesne metody uatrakcyjniania obrazu, okaże się, że te w Tronie biją wszystkie na głowę. Haker zostaje wessany do środka gry komputerowej i rozpoczyna walkę o przetrwanie. Podróż do wnętrza komputera to prawie jak Kubrickowa wyprawa na Jowisza i poza nieskończoność. Mogę oglądać ją bez końca.

Wieśniackie kawałki
Jest tego mnóstwo. Od królujących obecnie, jak podejrzewam, w dyskotekach (jakże piękne słowo w porównaniu z takim klubem), typu We Found Love Rihanny czy Countdown lub Party Beyoncé. Przez Lanę Del Ray, którą przecież zgodnie z zasadami netykiety wypada obśmiewać. Po Princea, Madonnę, Georgea Michaela i drugiego Michaela, Jacksona, i wszelkie wokół popowe klasyki, słowem, Radio Złote Przeboje. Czyli to, co się w głębi serca lubi, a co nie jest w dobrym tonie, gdy się mówi na serio o swoich gustach (przez wielkie G). Bo tu nie chodzi o hipsterskie lubienie na opak. Nie. Chodzi o czysty fun. Specjalną podkategorią są tu anglosaskie piosenki świąteczne. Niestety, słucha się ich raz do roku, ale jak się słucha, to się uwielbia. To znaczy ja uwielbiam. Kocham te wszystkie kiczowate, chwytające za serce kawałki. Lubię i Paula McCartneya, i duet Binga Crosbyego z Davidem Bowieem, i kocham tę piosenkę, naprawdę. Mogę jej słuchać kilkanaście razy z rzędu. I nawet nieszczęsny Wham lubię (tu linku nie będzie, wszyscy wiedzą o co chodzi).   

Bruce Springsteen
Niektórzy pewnie powiedzą, że powinnam Brucea wpisać wyżej, do wieśniackich kawałków. Nic bardziej błędnego, Bruce to jest inna kategoria. Przynajmniej dla mnie. Tu już nie chodzi tylko o zabawę czy sentymenty. Te piosenki są po prostu dobre. Tyle że jakoś tak wychodzi, że ze słuchania Springsteena trzeba się tłumaczyć. Springsteen nie jest trendy, nie jest cool. Nie jest niszowy, artystowski, eksperymentujący, nie jest prześmiewczy ani z przymrużeniem oka, a te cechy są obecnie bardzo w cenie. Brucea poznałam dzięki winylowej płycie Tunnel of Love, która wchodziła w skład płytoteki przekazanej mi przez ojca. I potem poszło już gładko. Najpierw oczywiście zakochałam się w tych energetycznych Born in the U.S.A. i Born to Run. Potem poznałam album Nebraska. Atlantic City słucham, jak jestem przeziębiona. Co tu kryć, można mnie nazwać fanką Brucea. Jakiś czas temu zrobiłam springsteenowy coming out. Okazało się, że wśród moich bliższych i dalszych znajomych są dwie osoby, które podzielają ową fascynację. Nie jest tak źle. Tak czy owak, Bruce, kocham cię. Nawet jeśli nosisz za ciasne dżinsy. Nawet wtedy.

Marek Niedźwiedzki
Do sympatii wobec Marka Niedźwiedzkiego w pewnych kręgach nie wypada się przyznawać. Słuchanie Niedźwiedzia jest bardzo passé i zdecydowanie w złym tonie (lepiej już nawet być fanem Piotra Kaczkowskiego). Mimo to niniejszym wyznaję, że jego głos przenosi mnie w szczęśliwe rejestry bardzo odległych lat dziecięctwa, kiedy jeszcze nie mieliśmy anteny satelitarnej, chyba nawet odtwarzacze wideo nie były na stanie. Wówczas to Marek Niedźwiedzki prowadził w telewizji swoją listę przebojów. To tam zobaczyłam po raz pierwszy teledysk do You gotta fight for your right to party Beastie Boys. I chyba OMD. I inne cuda oraz cudaki. Dzięki temu wspomnieniu wybaczam mu Basię Trzetrzelewską, Korę i każde smooth jazzy. Lubię od czasu do czasu włączyć Trójkę i posłuchać Niedźwiedzia. Jakoś się ciepło robi wokół serca.


Wiedźmy Terryego Pratchetta
Najbardziej Babcia Weatherwax, ale pochylić głowę z szacunkiem trzeba też i przed Nianią Ogg. Aby zrozumieć moje uwielbienie dla tych dam, musicie przeczytać Trzy wiedźmy oraz Wyprawę czarownic. Pierwsza książka nawiązuje nieco (i lekko) do Makbeta, druga jest transformacją różnych baśni. Wspomniane bohaterki spotkamy również i w innych częściach opowieści o Świecie Dysku. Choćby w Maskaradzie, Panach i damach czy Wolnych Ciutludziach. Pratchett pisze lekko i ze swadą. I przede wszystkim bardzo dowcipnie (gromkie brawa dla tłumacza tomów serii, Piotra W. Cholewy). Gdy potrzebujecie relaksu, lektura tych utworów z pewnością wam go zapewni.

Ronja, córka zbójnika
Jedna z ważniejszych książek mojego dzieciństwa. Powieść Astrid Lindgren mówi o niezależnej i trochę dzikiej córce herszta zbójów, która musi sobie radzić z Wietrzydłami, Szaruchami, Mgłowcami, Pupiszonkami, Mroczniakami i, co najgorsze, z dwiema skłóconymi gromadami zbójników pod wodzą Borki i Mattisa. Dobrze sobie czasem przypomnieć swoje dawne inspiracje. 

Opowieści z Narnii
Każda z siedmiu części Opowieści pióra Clivea Staplesa Lewisa i z ilustracjami  Pauline Baynes (Pax 1985) była tak często przeze mnie czytana, że egzemplarze te są w stanie szczątkowym: oddzielnie okładki, oddzielnie poszczególne strony. Mimo to co jakiś czas lubię sobie odświeżyć pamięć o opisywanych w nich historiach. Jako dziecko nie zauważałam oczywiście żadnych nawiązań do topiki chrześcijańskiej, podobnie i teraz lektura tych utworów jest dla mnie powrotem do fantazji z dzieciństwa, a nie wyprawą do krainy alegorii i symboli. Ulubiony bohater? Chyba Błotosmętek ze Srebrnego krzesła. Ponury typ. Ale bardzo dzielny. Kilka obrazów pozostało we mnie do dziś. Choćby umierający świat z Siostrzeńca czarodzieja czy Samotne Wyspy z Podróży „Wędrowca do Świtu”, z tą zamieszkaną przez Łachonogów (ta woda jest mokra!) czy Złotą Wyspą na czele.   

Muminki
Zamiast się rozpisywać i argumentować, dlaczego kocham bohaterów książek Tove Jansson (a najbardziej Bukę i Hatifnaty), po prostu przytoczę piosenkę, którą zaśpiewała Too-tiki w Zimie Muminków:

Jestem Too-tiki,
która wywróciła czapkę spodem na wierzch.
Jestem Too-tiki,
która nosem czuje ciepły wiatr.
Teraz przyjdą wielkie sztormy.
Teraz przyjdą wielkie lawiny.
Teraz ziemia odwróci się
i wszystko będzie inaczej,
i wszyscy będą mogli zdjąć ciepłe majtki
i schować je do szafy.

Harry Potter
Książki o czarodzieju z błyskawicą na czole uwielbiam od chwili ukazania się ich w Polsce (w odróżnieniu od ich ekranizacji). Wielka pewnie w tym zasługa tłumacza serii, Andrzeja Polkowskiego (który notabene także dokonał przekładu Opowieści z Narnii). Średnio raz do roku, szczególnie w momentach, gdy roboty mam tak dużo, że nie wiem, w co ręce włożyć, i obserwuję u siebie pierwsze objawy nerwicy wegetatywnej, usypiam się bajaniem J.K. Rowling.

Ziemiomorze Ursuli Le Guinn
Ale nie chodzi o wszystkie książki zaliczane do serii. Nie, pisząc Ziemiomorze, mam na myśli jedynie trzy powieści: Czarnoksiężnik z Archipelagu (przekład: Stanisław Barańczak), Grobowce Atuanu (przekład: Piotr W. Cholewa) oraz Najdalszy brzeg (przekład: Jacek Kozerski). Czyli tomy powstałe w latach 19681972 (na następne części czytelnicy musieli czekać przeszło dwadzieścia lat i, moim skromnym zdaniem, to już nie to samo). Mam owe tomy w wersjach wydanych przez oficynę Phantom Press. Niesamowite to wydawnictwo, koszmarne ich okładki doczekały się nawet specjalnych zestawień obejmujących i rzeczoną serię Ziemiomorze. A na tłumaczenie trzeciego tomu fandomiści swego czasu bardzo narzekali (zobaczcie na przykład tu i tu). Abstrahując od tych niuansów, po trylogię tę sięgam w miarę regularnie. Jest to chyba najlepsza książka fantasy, jaką czytałam (choć znawcą gatunku się nie nazwę), lepsza od Władcy pierścieni, bardziej wielowymiarowa. Szkoda, że nie doczekała się adaptacji filmowej na miarę utworów Tolkiena widzianych okiem Petera Jacksona.

Przystanek Alaska
To z pewnością mój ulubiony serial. Emitowany w Polsce bodaj w połowie lat dziewięćdziesiątych, oglądany potem wielokrotnie, każdorazowo sprawia mi podobną uciechę. Dawno temu, jak chyba wszystkie dziewczyny, kochałam się w Chrisie-o-Poranku. Do tego stopnia, że kupiłam nawet książkę z cytatami z jego ścieżek dialogowych. Mam ją do teraz. Ale nie tylko Chris mnie urzekał. Z równą fascynacją obserwowałam na przykład małomówną Marilyn czy mądrą Ruth-Anne, jak i wszystkich innych obywateli utopijnego miasteczka Cicely na Alasce. No i te zjawy, duchy i inne magiczne zjawiska. Plus wspaniałe krajobrazy. Marzenie senne każdego mieszczucha realisty.


Wszystkie możliwe seriale
No, prawie wszystkie. Głównie te amerykańskie i brytyjskie. Owe hobby, które dzielę z dużą częścią społeczeństwa, zaczęło się u mnie, jak to w typowym polskim domu, od Niewolnicy Isaury. Gdy emitowano tę telenowelę (wtedy mówiło się raczej: opera mydlana), cała rodzina zasiadała w pokoju gościnnym. A ja chowałam się pod stołem i zerkałam z zaciekawieniem na ekran telewizora. Potem przyszła Dynastia. To było to! Blask, blichtr, szał, złoto, cekiny, nikt nie miał zeza. Na cześć córki Blakea Carringtona nazwałam podwórkowego kota Fallon (a właściwie: Faron, tak bowiem słyszałam to imię). Faron lubiła (bo to była samica) towarzystwo kocurów i prędko wyruszyła na poszukiwania miauczącej miłości, ale moja słabość do seriali pozostała.

Pamiętam też wakacyjny, bodaj piątkowy wieczór. Leżałam już w łóżku, ponieważ rodzice ganiali mnie do spania tuż po kolacji. W pokoju obok leciało Miasteczko Twin Peaks. Precyzując, dopowiem, że wówczas nie wiedziałam, co to za serial, ale nazwisko Laury Palmer i doświadczana przez ścianę (czyli na wyrywki) aura tajemnicy przez wielkie T zapadły mi w pamięć. Jakiś czas później obejrzałam wszystkie odcinki. I się zakochałam. Isaury ani Dynastii nie ruszam od tamtej pory, ale perypetie agenta Coopera et consortes cenię do dziś (kobieta z pniakiem!).

Właściwie całe moje dzieciństwo i lata późniejsze można by opisać samymi serialami. Cudowne lata. Policjanci z Miami. M.A.S.H. MacGyver. Bill Cosby Show (swetry!). Na wariackich papierach. Robin z Sherwood (Michael Pread był moją pierwszą miłością, potrafiłam zrezygnować z zabawy na śniegu, byle tylko obejrzeć nowy odcinek; może dlatego do teraz lubię ten kawałek zespołu Clannad). A nie zapominajmy o animacjach. Takich jak Było sobie życie czy Kapitan Tsubasa. Albo Czarodziejka z księżyca. Oglądało się również Autostradę do nieba, Domek na prerii albo Doogieego Howsera, ale niech to zostanie między nami. Potem były kolejne seriale z ulubionymi My So-Called Life i Gilmore Girls na czele. Wyliczać mogłabym jeszcze co najmniej przez dwa akapity.
Seriale oglądam w dużej ilości. Różnego sortu i różnej jakości. Cudowne odmóżdżenie. Z tych zapowiadających się dopiero to The Americans, wspomniane wyżej The Following czy House of Cards (Kevin Spacey i piękna Robin Wright, którą pamiętam jeszcze z telenoweli Santa Barbara). A z tych o już ustalonej renomie to na przykład Homeland, Luther, The Wire, Sons of Anarchy, Girls, Political Animals, Justified, Downton Abbey, Układy (dla Glenn Close), Enlightened (wreszcie ktoś sobie przypomniał o Laurze Dern, wspaniałej Luli z Dzikości serca), Wilfred, The Killing. Mile widziane wszelkie historie sądowe, jak Suits czy The Good Wife, albo kryminalne, jak Criminal Minds lub Lie to me. Nie wzgardzę i stołem operacyjnym (Emily Owens M.D. czy Chirurdzy). Bawią mnie sitcomy. Choćby New Girl, The IT Crowd, 2 Broke Girls, The Big Bang Theory, Glee (pozdrowienia dla Sue Sylvester!), ale też Pan wzywał, Milordzie?, Allo Allo! czy Co ludzie powiedzą.

Hola, hola, nie ma tak pięknie. Bo oglądam także zupełnie beznadziejne produkcje familijne lub/i dla nastolatków. Wystarczy wymienić Parenthood, Pretty Little Liars, Gossip Girl czy (z litery na literę coraz bardziej się rumienię) Pamiętniki wampirów. Jest tego więcej. To chyba moja najbardziej wstydliwa przyjemność ze wszystkich. Ale temat wpisu się wymyśliło, to i się przyznać musiało. Dodam, kończąc ów mało chlubny wątek, że z rodzimych tworów cenię jedynie serialopodobnych Spadkobierców. Nie wszystkie odcinki są równe, ale te z Joanną Kołaczkowską jako Dorin Owens palce lizać.


Inne, równie skuteczne
Przede wszystkim książki. Choćby taka Ania z Zielonego Wzgórza. I dalej: każda część tej sagi (tak, Rilla ze Złotego Brzegu też). Nie wiem doprawdy, dlaczego do tego wracam, ale wracam i sprawia mi to radość. Podobnie jak Pollyanna. Klasyczny wyciskacz łez, a zarazem moralitet, jeszcze gorszy chyba od opowieści o rudzielcu z Wyspy Księcia Edwarda. Ale nadal, mimo świadomości wszystkich wad, jego lektura sprawia mi przyjemność. Z Kubusia Puchatka nie trzeba się za bardzo tłumaczyć. To samo jest z Alicją w Krainie Czarów (i tą po drugiej stronie lustra). Z książek Frances Hodgson Burnett natomiast w towarzystwie tłumaczyć się wypada. Lubię i Tajemniczy ogród, i Zaginionego księcia, ale najbardziej urzeka mnie nieodmiennie Mała księżniczka. Jeden rozdział mówiący o czarach, które się spełniają, czyli o obskurnym pokoiku służącej zamienionym przez schorowanego i znudzonego bogacza w wygodne i eleganckie lokum, mogę czytać bez końca. Komiksy Tadeusza Baranowskiego. A w szczególności Jak ciotka Fru-Bęc uratowała świat od zagłady. Ale też i inne, typu Antresolka profesorka Nerwosolka czy Podróż smokiem Diplodokiem. Wspaniałe rysunki, wspaniałe historyjki i znów ciepłota wokół serca. Tom Hanks i Meryl Streep. Tak zwane masy ich lubią. Lubię ich i ja. Każdy film z udziałem kogokolwiek z tej dwójki, nawet kiepski, to dla mnie przyjemność. Komedie, w których gra Chevy Chase. I to te najgłupsze, w stylu: Wesoły domek czy W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju. Po prostu je uwielbiam. Gazeta telewizyjna z piątkowej Gazety Wyborczej. Choć telewizora nie mam, oddaję się co tydzień miłej pozostałości po dawnych nawykach. Czyli zaznaczam w programie telewizyjnym, co bym sobie obejrzała. I czytam opisy filmów autorstwa mistrza krótkich wypowiedzi, Konrada J. Zarębskiego. Fantastyczna zabawa, mówię wam. Absurdalne strony internetowe. Godzinami mogę poszukiwać głupotek. Ostatnio doceniłam stronę od rymowania. To tu można wynaleźć sobie rym do certolenie, na przykład babienie, galaretowacenie, juhaszenie, mikrozaburzenie lub nenie (!). Bawi mnie również tłumaczenie na alfabet Morsea różnych słówek. I słuchanie, jak brzmią.

Na koniec odchodzimy od psich smutków, poruszając się po przekątnej, ale pozostając w obrębie miseczki mleczka (a dlatego przekątna, a nie średnica, że kwadratowa to miseczka, z Ikei oczywiście). Bo na koniec będą, zupełnie już bezwstydnie, koty. Ponieważ, jak miliony ludzi na świecie, koty kocham bezapelacyjnie. Mam jednego łiskasa u siebie. I ten futrzasty nicpoń nieraz mnie uratował przed chwilami melancho i bardzo cykoryjnymi. Na psie smutki, moi drodzy, najlepszy jest bowiem pozbawiony skrupułów i pełen samozadowolenia kot. Ot, co. 


Postscriptum. Ilustracje do dzisiejszego wpisu, wbrew wcześniejszym moim deklaracjom, raczej pasują do tematu. Jakoś. Mniej więcej. Ale tak naprawdę i tak chodzi tylko o to, aby wkleić kilka fajnych obrazków. Bo tracenie czasu na szperanie w różnych zakamarkach internetu w poszukiwaniu dziwnych fotografii i rysunków to moja kolejna guilty pleasure.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz