poniedziałek

Portrety cudackie: Edith Sitwell

Urodziła się w 1887 roku, zmarła w roku 1964. Angielska poetka awangardowa, pisarka, redaktorka antologii Wheels, w ramach której co roku prezentowano utwory przełamujące tradycyjne formy poetyckie i konwencje literackie.

Podobno inspirowała się jazzem i francuskimi symbolistami. Niektóre jej wiersze noszą też znamiona surrealizmu, są abstrakcyjne i eksperymentalne. Była wrażliwa na dźwiękowo-rytmiczną warstwę poezji. Do jej dzieł wielokrotnie tworzono muzykę. Często w oryginalny sposób prezentowała swą twórczość, na przykład przebrana za Lady Makbet. Anna Gronostaj w swojej rozprawie doktorskiej wspomina o występie Sitwell, która w Londynie, w sierpniu, w 1944 roku, recytowała wiersz Still Falls the Rain. W trakcie recytacji zaczęły wyć syreny i rozpoczął się nalot bombowy. Słuchacze kulili się na ziemi, zakrywali głowy, pękały szyby w oknach, a ona niewzruszenie recytowała do końca. Artystka wraz z dwójką braci również literatów prowadziła dom otwarty, powiedzmy, salon literacki, gdzie spotykali się ważni twórcy tamtych lat. Wspierała młodszych poetów, choćby Dylana Thomasa.

Poniżej widnieje nagranie prezentujące tom Façade [Fasada]. Tekst: Edith Sitwell, muzyka: William Walton, recytują: Edith Sitwell i Peter Pears. Premiera: 1923, nagranie: 1953.


A tak o wierszach Sitwell z tego tomu, nie bez złośliwości, pisała Virginia Woolf w Dzienniku 19151941 (Wydawnictwo Literackie 2007, s. 232):
Powinnam zająć się opisaniem wierszy Edith Sitwell [Fasada], ale powtarzam sobie ciągle: Tak naprawdę nie rozumiem... tak naprawdę nie podziwiam. Jedyny nadający się do przedstawienia pogląd, na jaki się zdobyłam, brzmi, że są one monotonne. Edith ma tylko jedną melodię w swojej katarynce. A wierszom każe ściśle trzymać krok do tego, co grają dudy. To chyba niedobrze.
Choć zdarzają się autorce Do latarni morskiej i pochlebniejsze sądy opakowane, jak zwykle, w interesujący obrazek ówczesnej socjety i barwne opisy:
Wczoraj jadłam obiad z Sitwellami. Edith jest starą panną. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że będzie tak. Sądziłam, że jest surowa, nieprzejednana i przerażająca. Nic z tych rzeczy. Jest, jak podejrzewam, nieco kapryśna, bardzo uprzejma, wytworna w sposobie bycia i niemłoda, niemal w moim wieku, nieśmiała, pełna podziwu czy przestrachu. Niemniej podziwiam jej twórczość, a to mówię naprawdę o niewielu osobach: ona ma ucho, a nie szczotkę do podłogi; ma talent satyryczny i jest w niej jakieś piękno. Trudno o osobę bardziej pojednawczą, a mniej przypominającą orła; no i dziwniej wyglądającą: z tym jej żartobliwym uśmieszkiem starej panny, na wpół przymkniętymi oczami, rzadkimi włosami, delikatnymi dłońmi z ogromnym pierścionkiem i drobnymi stopami, a także brokatową suknią w kolorze błękitno-srebrnym. Nic w niej nie wskazywało na głosicielkę czegokolwiek, pamflecistkę czy pionierkę już raczej na nobliwą wiktoriańską pannę. Muszę na nowo przeczytać jej rzeczy. Cała trójka Sitwellów roztacza wokół siebie aurę wysokiego urodzenia; podobają mi się te ich długie nosy i groteskowe twarze. [...] Dlaczego jednak uważa się ich za odważnych i wybitnych? Dlaczego są przedmiotem żartów w music-hallach i wśród pismaków? (Tamże, s. 276)  
Nietypowa uroda Sitwell w połączeniu z ekscentrycznymi strojami, które chętnie nosiła, przesądziły o tym, że była ona muzą wielu fotografów i malarzy, z tej samej przyczyny stawała się często obiektem kpin i bohaterką pamfletów, szczególnie w wykonaniu konserwatywnej publiki. Ale nie tylko. Przyjaciół i znajomych również fascynował (i dziwił) wygląd poetki. Znów przywołajmy Virginię Woolf:
Edith Sitwell była na herbacie: przezroczysta niczym biała kość, z tych, co to się znajduje na wrzosowiskach, miała kamienie koloru wody morskiej na długich delikatnych palcach, które wślizgują się człowiekowi w dłonie i okazują się o wiele węższe, niż się człowiek spodziewał, jak złożony wachlarz. Edith ma blade oczy, jak klejnoty; a ubrana jest w marcowy dzień w trzywarstwową spódnicę z czerwonej bawełny w kropki. Na wpół przymyka oczy; wydaje z siebie taki dziwny śmieszek. Wszystko ma bardzo zaostrzone i spiczaste, a nos ruchliwy; niczym u kreta. Powiedziała, że jestem wielką pisarką, co mi sprawiło przyjemność. Tak wrażliwą, powiedziała, na wszystko, co jest w ludziach i książkach. Zaczęła mówić o swojej matce, bluźniącej w pokoju dziecinnym, histerycznej, strasznej; kazała Edith zabijać wielkie muchy. Edith to dziwny produkt, mnie się podoba: jest wrażliwa, wymizerowana, serdeczna, samotna, zmuszona wracać (a jest w niej i coś z ducha, i coś kanciastego) do domu w Bayswater, żeby pomóc przygotować obiad. W innych czasach zostałaby zakonnicą, zamkniętą w klasztorze, albo zdziwaczałą starą panną, żyjącą w odosobnieniu. To dziwaczność naszych czasów umieściła ją na musicalowej scenie. No więc drepcze w zapadający zmierzch z całą nieśmiałością i wyniosłością arystokratycznej starej panny. (Tamże, s. 320321)
Edith Sitwell strasznie utyła, pudruje się grubo, maluje sobie paznokcie na srebrno, nosi turban i wygląda jak słoń z kości słoniowej, jak cesarz Heliogabal. Nigdy jeszcze nie widziałam takiej zmiany. Jest dojrzała i majestatyczna. Palce ma pokryte białymi koralami. Generalnie jest pełna spokoju. Było mnóstwo ludzi a ona prezydiowała. Pomimo jednak tego spokoju oczy ma podłużne i kapryśne. Stara cesarzowa pamięta łobuzerskie czasy. Wszyscy siedzieliśmy u jej stóp obutych w smukłe czarne pantofle, stanowiące jedynie wspomnienie jej własnej smukłości. Prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy i byłabym się tam czuła przypadkowym gościem, gdyby nie poprosiła mnie bardzo serdecznie i gorąco, czy mogłaby mnie kiedyś odwiedzić i porozmawiać sam na sam. Jej pokój był wypełniony drobiazgami obcych ludzi. (Tamże, s. 390)
Stara Edith wyjątkowa – zupełnie wyjątkowa, z tą jej wielką, łysą twarzą – w pewnym oświetleniu bardzo piękna; a te chude, wachlarzowate dłonie i ich gesty, nieśmiałe, poruszające, uczepione tego wielkiego, tłustego, niezgrabnego ciała, ubranego w czarną, dość workowatą suknię. Edith ma w sobie wiele dowcipu i pewną ostrość charakteru, wesoły, ruchliwy, motyli umysł; całkiem spore żądło i masę ludzkich uczuć. Weszła Ottoline, dość jaskrawa i nie tak bystra umysłowo jak reszta z nas. Eddie jest bardzo dobrym słuchaczem. Potem Julian ze swoimi wierszami i Quentin. Wszystko to była demonstracja ze strony Edith, dla naszej rozrywki, bardzo trudna do odtworzenia. Wygląda jak nagrobek Plantagenetów, stwierdziła Ott. I tak jest: z tym wysokim nosem, w powietrzu, tymi wąskimi wargami i małymi, przeszywającymi oczkami – wszystko bardzo średniowieczne. (Tamże, s. 524)


Więcej porterów tej ekscentrycznej damy znajdziecie na różnych zagranicznych stronach, choćby tu. Po polsku, o ile się nie mylę, nie ukazała się ani jedna książka prezentująca twórczość tej artystki. Sitwell nie doczekała się w naszym kraju ani publikacji tłumaczeń tomików jej wierszy, ani monografii czy biografii. W niektórych opracowaniach naukowych pojawiają się co prawda od czasu do czasu przekłady jej poezji albo napomyka się o jej życiorysie – zwykle przy okazji szerokiej analizy dzieł twórców anglosaskich. 

Z pozycji dostępnych w bibliotekach warto wskazać pracę Andrzeja Zgorzelskiego pt. Konstrukcja i sens. Szkice o angielskich tekstach poetyckich (Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego 1992). Autor omawia w niej utwory m.in. Williama Blakea, Johna Keatsa, Williama Empsona, Herberta Reada i właśnie naszej Edith (w rozdziale Gry asocjacyjne). W aneksie do książki przedstawiono przekłady wierszy wymienionych poetów. Można również zajrzeć do zbioru Antologia liryki angielskiej 13001950 w wyborze i tłumaczeniu Jerzego Pietrkiewicza (Pax 1987), gdzie znajdziemy i poezję panny Sitwell. Z ciekawostek można przywołać Czas niepokoju. Antologię współczesnej poezji brytyjskiej i amerykańskiej (wybór i oprac. Paweł Mayewski, The East Europe Institute, Criterion Books 1958), na którą swego czasu bardzo utyskiwał Antoni Słonimski, w tomie Załatwione odmownie. Felietony, konfrontacje, polemiki i fraszki wyśmiewając się z nieudolnych przekładów, punktując choćby: W poemacie Edith Sitwell: Still Falls the Rain tłumacz p. W. Gniatczyński skromne to zdanie tłumaczy: »Pada deszcze jeszcze«”.

Filmik wklejony poniżej prezentuje fragment wywiadu z Edith Sitwell. Telewizja BBC, 1959 rok.


Co ciekawe, na paru polskich (około)katolickich portalach możecie odnaleźć wzmianki o Sitwell jako poetce, która pod koniec życia się nawróciła. Bardzo często wzmianki owe pojawiają się w związku z recepcją (bądź zwykłym przytoczeniem) rozdziału książki Josepha Pearcea Pisarze nawróceni. Inspiracja duchowa w epoce niewiary, którą w 2007 roku ogłosiło drukiem Wydawnictwo Fronda. W tomie tym autor opisuje losy C.S. Lewisa, T.S. Eliota, J.R. Tolkiena czy Chestertona. Właśnie przy okazji Eliota oraz walki między zwolennikami poezji tradycyjnej i tej nowoczesnej dużo mówi się o Edith Sitwell. 

Wymowa książki Pearcea jest dość oczywista, wydaje się, że niemało tam (zbyt) dosadnych sądów, do których zaliczam na przykład ten: Edith Sitwell, choć w oczywisty sposób niezdolna do zrozumienia złożoności Ziemi jałowej, czuła się w obowiązku szczebiotać z entuzjazmem, że »jest tam kilka cudownych linijek«. Mimo to przytoczmy pokaźny fragment wspomnianego rozdziału, który gdy odcedzimy założoną z góry przez autora tezę ukaże nam interesujący portret zarówno samej Sitwell, jak i atmosfery, jaka panowała wówczas w londyńskim światku literackim:
Pierwsze ciosy w tej walce padły w 1923 roku podczas publicznej debaty w London School of Economics. Sitwell i [Alfred] Noyes mieli tam dyskutować o zaletach starej i nowej poezji pod przewodnictwem Edmunda Gossea. Gosse, uprzedzony przed rozpoczęciem debaty, że cierpiąca na nerwicę Sitwell jest na granicy omdlenia, poprosił Noyesa, aby nie był zbyt ostry dla swej przeciwniczki. Nie używaj, błagam, kija na głowę biednej Edith. Z kolei Noyes obawiał się, że może paść ofiarą krzykliwych stronników Edith i zostać nagle zaatakowany przez rozwścieczone stado dziwnie upierzonych ptaków, gorączkowo próbujących udziobać go w nos.

Żart Noyesa był wymierzony w przeładowane ozdobami stroje Sitwell, która na debatę przybyła w purpurowej sukni i złotym wieńcu laurowym, silnie kontrastującym z prostym amerykańskim garniturem Noyesa i jego okularami w rogowej oprawie. Ten kontrast był jak najbardziej na miejscu, a ubrania zdawały się nawiązywać do istoty sporu. Stare i nowe, staroświeckie i nowatorskie, modne i przestarzałe.

Debata zaczęła się nieprzyjemnie, kiedy Edith zapytała, czy jej stronnicy mogą usiąść wraz z nią na platformie. Noyes zgodził się, ale wykorzystał sytuację, mówiąc publiczności, że on również chciałby mieć możliwość przyprowadzenia ze sobą swych stronników, takich jak Wergiliusz, Chaucer, Szekspir, Dante i inni. Ten coup de théâter odniósł pożądany efekt i bardzo zawstydzona Sitwell pozostała na platformie sama z Noyesem i Gossem. Pierwsza krew dla Noyesa.

Czytając z notatek, Sitwell zakończyła swe wystąpienie paradoksalnie dość tradycyjnym podejściem do nowoczesności:
Zawsze byliśmy nazywani szaleńcami. Jeżeli jesteśmy szaleni... to przynajmniej jesteśmy szaleni w towarzystwie większości naszych wielkich poprzedników... Schumann... Coleridge i Wordsworth wszyscy oni byli kiedyś szaleni.

Noyes dotrzymał obietnicy danej Gosse
owi, że nie będzie zbyt ostry dla swej przeciwniczki i powstrzymał się od frontalnego ataku na nową poezję. Zamiast tego bronił tradycyjnych form poetyckich, głosząc za Sainte-Beuvem, że „prawdziwa poezja jest współczesna wobec każdej epoki. Po debacie Gosse był uosobieniem uprzejmości. Odprowadzając Sitwell, uczynił taką oto uspokajającą i być może nieco protekcjonalną uwagę: Nie przejmuj się Edith, jestem pewien, że współcześni Szekspira też uważali go za szaleńca.

Następnego dnia gazety podały, że Sitwell, orędowniczka nowoczesności, mówiła z pamięci, podczas gdy staroświecki Noyes odczytał swą wypowiedź z nudnego rękopisu. W rzeczywistości było, oczywiście, odwrotnie. To dość ordynarne kłamstwo, przywodzące na myśl prasową propagandę z czasu ostatniej wojny, wskazywało, że prasa sprzyja nowatorom. W oczach opinii publicznej Eliot i Sitwell maszerowali
ramię w ramię... w awangardzie postępu, podczas gdy starcy chcieli zawrócić bieg dziejów nie ulegało wątpliwości, że opinia publiczna jest po stronie nowatorów. (Cyt. za: Opoka)
Zaskakujące jest to, że stroje Sitwell, tak przecież w jakimś stopniu staromodne, uznawane były przez dużą część komentatorów za demonstrację nowatorstwa, postępu i buntu przeciw tradycyjnym formom.

Z narodowych akcentów można jeszcze wspomnieć dzieło Feliksa Topolskiego, ekspresjonisty polskiego pochodzenia, który malował obrazy przedstawiające wybitnych twórców, w tym Edith.

Dość symptomatyczny jest fakt, że w wyszukiwarce polskiej nazwisko Sitwell pojawia się najczęściej w powiązaniu z tomikiem wierszy i listów Marilyn Monroe. Fotografia, na której widnieją obie panie, jest przywoływana jako dowód na aspiracje intelektualne amerykańskiej aktorki. Google podsuwa też naszym rodakom kilka zdań na kilku blogach oraz złote myśli Edith, w stylu: Na końcu zawsze jest żniwo czy też: Mam cierpliwość dla głupoty, ale nie do tych, którzy są z tego dumni. Wierszy poetki czy choćby pogłębionej biografii nasz nieanglojęzyczny krajan w sieci nie uświadczy.

Edith Sitwell przede wszystkim urzeka swoimi stylizacjami, kreacjami, niesamowitą urodą. I jakby skrytą za tą fasadą jakąś tajemnicą. Wygląda niczym bohaterka filmów kostiumowych lub diwa operowa. A to tylko zwykła poetka.  







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz