czwartek

Słoń, straszliwy Słoń! Słoniowy Strach! Słoniocy! Słoniocy! Strachowy Pom! Pomocny Strach!

Błędy w książkach, katalogach, czasopismach, w folderach, na ulotkach czy stronach internetowych. Literówki, przejęzyczenia, nieprawidłowa interpunkcja. Albo i gorzej: błędy ortograficzne, stylistyczne czy merytoryczne. Dlaczego się zdarzają?

Nie chcecie chyba wierzyć w to, że gros korektorów i redaktorów ze wszystkich polskich redakcji to banda niedouczonych kretynów? Nie, zapewniam was, że tak nie jest. To znaczy, jak w każdym stadzie, zdarzają się i czarne owce, ale przyczyna tych usterek często leży gdzieś indziej. (Strony internetowe i portale rządzą się nieco innymi prawami, w nielicznych są zatrudnieni/wynajęci ludzie z odpowiednią wiedzą i doświadczeniem w pracy nad tekstem). Aha, kwestię tytułu niniejszego wpisu wyjaśniam, a może i nie wyjaśniam, w postscriptum.

Oto najważniejsze rzeczy, które musimy zrobić, jeśli chcemy wydać publikację z błędami.

[ale najpierw obrazek żeby się milej czytało]



1. Jeśli czasu na pracę jest mało, macie jak w banku, że błędy się pojawią. Prosta sprawa, najbardziej wytrawny redaktor czy korektor, gdy ma jeno dwa tygodnie na sczytanie kilkuset stronic, wyłoży się na czymś ani chybi. Szczególnie że będzie pewnie siedział po nocach, żeby się wyrobić z deadlineami. A nawet jeśli redaktor da radę w tym pędzie, zawalić może składacz czy grafik, który po nocach na chybcika będzie nanosił poprawki. A najpewniej i redaktor coś przeoczy, i grafik. Voilà mamy błędów bez liku.

2. Płaćcie redaktorowi grosze, a jeśli się sam utrzymuje i nie lubi przeprowadzać głodówek, to będzie musiał wziąć równoległe zlecenia, żeby wyrobić miesięczną pensję. Zmęczony redaktor to mnóstwo pysznych błędów. A mało który jest tak wolontariacko nastawiony do swojej kariery i życia w ogólności, że poświęci wam trzydzieści dni (i nocy) za tysiąc lub mniej złotych (i do tego zapewne brutto).

3. Niech nad książką pracuje co najmniej kucharek sześć, w tym najlepiej osoby niezbyt piśmienne i z wydawaniem książek mające niewiele wspólnego (ale za to tzw. kreatywne). Niech koncepcja publikacji się zmienia na bieżąco. Niech co chwila się coś gorączkowo przemiela, tu dodaje, tu ujmuje, coś dopisuje, coś wykreśla, podmienia foty czy fonty. Niech będzie kilkadziesiąt kluczowych maili i telefonów, niech będą liczne dyskusje oraz kilkanaście wersji pliku po kolejnych decyzjach. Kończy się na tym, że cała uwaga redaktora kieruje się w stronę zapanowania nad chaosem, takie niuanse jak literówki umykają w tym rozgardiaszu.

4. Niech tylko jedna osoba w krótkim czasie (i najlepiej jeszcze za małe pieniądze oraz ze zmieniającym się u decydentów co minuta pomysłem na publikację) czyta wszystkie teksty. I przed wlaniem, i po. Niech tylko jedna osoba robi redakcję merytoryczną, językową, korektę i do tego jeszcze redakcję techniczną oraz adiustację. Gwarantuję, że jedenasta z kolei lektura tego samego skutkuje ślizganiem się oka po zdaniach, omijaniem tego, co się już niby czytało. To właśnie tym sposobem nie wyławia się takich subtelności jak brak litery w tytule czy nadanie kompozytorowi Lutosławskiemu imienia Władysław.

5. Dla błędów korzystny jest też brak klarownego podziału kompetencji i ustalonego obiegu dokumentów. Czyli nie wiadomo do końca, co kto robi, kto za co odpowiada, kto ma najnowsze pliki (ej! ja chyba pracuję na nieaktualnym pliku!), kto co przegląda. Grafik czy składacz wówczas dostaje uwagi (niekiedy sprzeczne lub bezsensowne) od miliona osób, a redaktor nigdy nie widzi wersji ostatecznej pliku. Większość czasu spędza się wtedy na próbie dogadania się z innymi, na samą pracę zaś zostają późne godziny nocne.

6. Świetnie działa również brak komunikacji i informacji. Na przykład redaktor się dowiaduje z dnia na dzień, że jest wysyłka do druku i na ostatnie poprawki lub rewizję skromnych dziewięciuset stron ma dwie godziny. Zapewniam, ledwo się wówczas zdąży sprawdzić, czy numery stron w spisie treści są właściwie, czy się nic nie wysypało i czy na okładce jest ten sam tytuł, co na stronie tytułowej. A czasem i to nie, bo a nuż się coś wysypało, dajmy na to wypadła gdzieś końcówka rozdziału albo poprzednie poprawki zostały nienaniesione. Albo zostały naniesione błędnie. Albo się zauważyło coś, na co wcześniej nie zwróciło się uwagi. I tak dalej.

7. Istotnym elementem znacząco niedopracowanej publikacji jest także niekompetentny grafik (tudzież składacz; albo i to, i to). Wystarczy wadliwa makieta, niedopracowany layout lub po prostu nieznajomość zasad DTP, a większość czasu redaktor spędzi nie na dopieszczaniu tekstu, ino na ujednolicaniu fontów, stylów oraz odległości, poprawianiu rozstrzelonych lub za bardzo ściśniętych wersów, źle dzielonych wyrazów i nieprawidłowo przygotowanych do druku bądź błędnie wstawionych fotografii. Dodajmy do tego nieumiejętne nanoszenie przez grafika poprawek, choćby wpisywanie ręczne wstawianych słów/zdań z mnóstwem literówek czy też wprowadzanie zmian z automatu z nowymi błędami. Lub ich nienanoszenie wcale. Albo nanoszenie bezmyślne na przykład w złym miejscu czy też bez zwrócenia uwagi na to, że po dodaniu zdania wysypuje się skład następnych stron (o wstawianiu w tekst uwag redaktora w stylu: Dodać słowo »pykniczny« na końcu tego wersu nie wspomnę). Ulubiony komentarz: Wybacz, dziwnie jakoś wlałem tekst przed redakcją. To może jednak sczytasz od nowa już po składzie?. Albo: Ojej, chyba mi się wysypały wszystkie kursywy, to już się to dopieści w korekcie. Gdy zajdą takie okoliczności, głównym zajęciem redaktora staje się siłowanie na rękę z grafikiem. I konkurs na wytrzymałość.   

8. I jeszcze jedna ważna rzecz: ufność. Gdy redaktor ma poczciwą naturę i daje wiarę zapewnieniom, że co prawda stron dużo, ale czytał to już wcześniej prawdziwy redaktor naukowy, ba, nawet dwóch, i to profesorzy, edytorstwo mają w małym palcu, tyle książek już zrobili, zawodowcy bez dwóch zdań, i wszystko zostało świetnie sprawdzone, no a autorzy to wielcy specjaliści, kompetentni, że ho ho, do tego erudyci z lekkim piórem, więc doprawdy chodzi jedynie o kolejną parę oczu i dostawienie ewentualnych przecinków, słowem, to chwilę zajmie, czysta przyjemność, no, sama powiedz... Cóż, gdy redaktor lub korektor się na to nabierze, wyląduje z setkami stron i miliardem usterek różnej maści do naprawienia w bardzo krótkim czasie. I dostaje nerwicy (która pracy nie pomaga), spać nie może ze strachu, wszak to on będzie widniał w stopce jako osoba odpowiedzialna za poziom językowy. I go objadą w recenzjach i na forach. Bo wiadomo wszem wobec, kto dał ciała, gdy są błędy.   



PS 1. Tytuł wpisu to oczywiście słowa Prosiaczka, który wespół z Puchatkiem zastawił Bardzo Pomysłową Pułapkę na Słonie (w boskim tłumaczeniu Ireny Tuwim). A że tytuł ów nie pasuje za bardzo do tematu? Może i nie pasuje. A może jednak pasuje. Za to na pewno brzmi świetnie.

PS 2. Uznałam, że praktyka umieszczania przeze mnie obrazków niekoniecznie idealnie ilustrujących temat wypowiedzi, którą to praktykę zapoczątkowałam w poprzednim wpisie, powinna się stać regułą na tym blogu. Zawsze to trochę zabawniej.

1 komentarz: