wtorek

Zapiski o księgach użytecznych

Zimą zawsze mam więcej czasu na czytanie. Bo, wiadomo, święta i inne takie niepracowe momenty, a także dlatego że większość instytucji kultury wydała już dotacje i czeka na następne. Czyli przestój w robocie. A pod choinką obok ulubionych marcepanów zawsze znajdę jakieś ciekawostki czytelnicze. Innymi słowy, zapraszam na przegląd zimowych zdobyczy książkowych.



Jestem na siedemsetnej stronie biografii Miłosza pióra Andrzeja Franaszka. Przede mną jeszcze pięćdziesiąt (bo przypisów i bibliografii nie liczę). Podejrzewam złośliwie, że będę jedną z niewielu osób, które tę książkę rzeczywiście przeczytają. W całości. Zastanawiam się też, czy ktokolwiek, kto nie jest literaturoznawcą ani krytykiem literackim, (a) za nią się w ogóle weźmie, (b) jeśli się weźmie, to czy dotrwa do końca. Nie żebym się jakoś przesadnie męczyła. Ale jednak trochę wysiłku w tę lekturę włożyć trzeba, szczególnie że chętnie czytam w łóżku, a tomiszcze owo jest rozmiarów małego worka mąki. W gruncie rzeczy powinno się dzieło to czytać z pietyzmem ułożone na biurku. A najlepiej na specjalnej podstawce ustawione. (Aż się chce klęknąć od czasu do czasu z szacunku).

Z drugiej strony jak na biografię takiego tuza polskiej kultury ów mały worek mąki to relatywnie niewiele. Pewnie się by dało jeszcze więcej napisać. Dużo więcej. I ułożyć to na przykład w dwa poręczniejsze tomy. Za to na mniej dmuchanym papierze oraz z mniej twardą okładką. I okraszone większą liczbą fotografii archiwalnych. Ach, to by było pysznie! Dopowiem też w tym samym tonie, że zwykle kręcę nosem, gdy przypisy zostają upchnięte na koniec książki; w trakcie lektury nie chce mi się co minutę przewalać kilkaset stronic, by się dowiedzieć, że dany przypis odnosi jeno do źródła, skąd jest konkretna informacja, podczas gdy inny omawia różne fascynujące i ważne dla opowieści kwestie. Gdy przypisy są umieszczone na tej samej stronie co tekst lub choćby na końcu konkretnego rozdziału, to proszę bardzo, o wiele chętniej do nich zaglądam.

A skoro już tak marudzę, to jeszcze zwrócę Waszą uwagę na napis na okładce, który głosi: Niebywały żywot, niebywała biografia. No bo co to właściwie znaczy? Nie wiem, może się czepiam, ale dla mnie to zupełnie zbędne promocyjne gaworzenie. A w odniesieniu do takiego utworu – wręcz niestosowne. Ciekawe, czy kogoś zachęci ów chwyt reklamowy (O kurczę, patrz, niebywała biografia! Musimy ją mieć).

Ale wróćmy do sedna, czyli do treści. Choć Miłosza czytałam swego czasu niemało, parę zaskoczeń (czy też: uświadomień) jest. Że taki kochliwy i miłość miłujący. Że taki rozdwojony wewnętrznie, jednocześnie megaloman, pychy pełen, a zarazem drżący i niepewny. Depresyjny nawet. Że jego twórczość aż w takim stopniu jest dziennikiem/pamiętnikiem odnoszącym się do konkretnych sytuacji i osób. Że taki, nie bójmy się tych słów, w swoim rozedrganiu ludzki. Że i odrażający niekiedy, i ujmujący zarazem. Z pewnością postać i twórczość nietuzinkowa.

I jeszcze jeden wniosek: czytane dobrych parę lat temu utwory Miłosza zupełnie były przeze mnie niezrozumiane, poruszałam się po nich po omacku, na ślepo, coś przeczuwając, coś imaginując, coś zakładając na podstawie znanych interpretacji. Dopiero teraz, również dzięki wnikliwej analizie Franaszka, mam wrażenie, że bliżej mi do tych fraz. Że naprawdę zaczynam je pojmować. Dodajmy do tego wszystkiego personalno-towarzyskie relacje środowiska polskich literatów i intelektualistów w kraju i za granicą, które przenikają z kart dzieła, owe fragmenty listów, dzienników czy wspomnień, oraz bardzo interesujący opis czasów wojennych widzianych okiem ludzi działających w kulturze, zupełnie inny niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.

Niedosyt zawsze pozostanie, bo zawsze może być lepiej, więcej, bardziej. Może nawet: inaczej. Ja na ten przykład chętnie bym się więcej dowiedziała o życiu i myślach żony Miłosza, Janki. Ale to już dumania na Mont Blanc, zwykłe szukanie dziur w całym. Biografia ta, choć pokaźnych rozmiarów i ujęta w średnio przyjazny czytelnikowi gabaryt, choć przeznaczona raczej dla odbiorców, nazwijmy to, wyspecjalizowanych, jest ważną pozycją. Rzekłabym: fundamentalną. Książka znakomita, kapelusze z głów dla ogromu pracy autora.

Jako że preferuję równoległe czytanie kilku rzeczy naraz, zabrałam się także za korespondencję Jacka Kerouaca i Allena Ginsberga. W porównaniu z Miłoszową biografią rzecz wydaje się mniej ważka (ale to może wina mojego polonocentrycznego zwichnięcia; plus biografia to jednak opracowanie, a tu mamy do czynienia z tekstami źródłowymi ergo: sami musimy wysilić mózgownice), umysłowości tej dwójki autorów są z gruntu inne, mniej może intelektualne, nobliwe czy też akademickie (jakże płytki to sąd, jakże na skróty, gdy odniesiemy go do Miłosza... ale jednak w zestawieniu z bohaterami wspomnianego tomu korespondencji określenia te mają jakiś sens). Bardziej, powiedzmy, drapieżne, mniej wykoncypowane, może po prostu mniej świadome siebie. Autorzy ci są o dekadę młodsi od polskiego pisarza. No i dorastają w drastycznie innym środowisku. Inne rzeczy mają w głowie. Choć buńczuczności (a może i zwątpienia) porównywalnie tyle samo co i Miłosz.

Tak czy owak niezmiernie intrygująca jest skomplikowana relacja twórcy W drodze oraz autora Skowytu. A w tle nowojorskie Beat Generation i dokazywanki Williama Burroughsa. Nieco brak mi w tym tomie rozwiniętych przypisów i objaśnień, wolałabym, by było to jednak bardziej wydanie krytyczne, bardziej naukowe (warto podkreślić, że duża część przypisów jest tłumaczeniem tych z edycji amerykańskiej). Mimo to cieszy inicjatywa wydawnictwa Czarne zwana Serią Amerykańską. Kontrkultura made in USA ma w sobie ten urok, który nieodmiennie urzeka młodzież i nie tylko (wystarczy na Facebooku wrzucić zdjęcie Burroughsa i co najmniej parę likeów ma się zapewnionych). Nieoryginalnie wpisuję się w ten trend.

Jeśli miałabym coś skrytykować, to z pewnością jakość papieru użytego na okładce tomu korespondencji znanych bitników. Papier jest nieco gazetowy, czyli czerń brudzi okoliczną czerwień i się wyciera podczas dotykania mimo tego, że mój egzemplarz był ofoliowany, i tak był brudny (podobnie jak wszystkie inne w Empiku), a krawędzie okładki po paru dniach lektury są kompletnie białe i postrzępione. Choć nie należę do czytelników, którzy książki traktują niczym obiekt muzealny, za taką cenę (64,90) spodziewałabym się lepszej jakości.

W ramach wspomnianej serii opublikowano również Poniedziałkowe dzieci Patti Smith – książkę wciągającą, przetłumaczoną z gracją, ale jednak rozczarowującą. Oto idolka z lat mojej wczesnej młodości okazuje się osobą dość nieskomplikowaną, patrzącą na świat, owszem, poetycko, ale zarazem tak jakoś naiwnie, żeby nie powiedzieć: banalnie. Chciałam kiedyś widzieć w Patti Smith niemal wieszczkę, a to (spłycając nieco) zwykła rockandrollowa dama. Polały się łzy me czyste, rzęsiste / Na me dzieciństwo sielskie, anielskie, / Na moją młodość górną i durną... Ano tak było. Niby się już dorosło (?), a chciałoby się pewne obrazki zachować nietknięte. Ale niektóre kawałki Patti lubię do teraz.

Wracając na krajowe podwórko: Morfiny Szczepana Twardocha na razie nie ruszam. Okładka skutecznie mnie od zamiaru lektury odwodzi. Owo zdjęcie rozszczepionej-rozdwojonej twarzy... Mrok. Ale z tych mroków estetycznych. I napis: Warszawa 1939: kobiety, narkotyki, zdrada. Ludzie, litości! Do tego pierwsze słowa powieści, jakże zastanawiające (cytuję): Łeb. Smród. Łeb pęka. Język jak wyschły, martwy ślimak, chropowaty. Podniebienie pod skorupą zaschniętej flegmy. Łeb pęka. Pustynia. Smród własnych wyziewów. Z głębi trzewi wypowiedź, prawda? Ale pewnie wcześniej czy później przełamię swój opór i zdam Wam relację.

O Dzienniku Jerzego Pilcha nie napiszę za wiele. Pokrótce: uważam, że to najlepsza książka tego autora. Nie jestem fanką jego powieści, dziennik natomiast czytam z wielkim ukontentowaniem. Jak to jest napisane! Cudna, lekka fraza. Notabene, jeden mój znajomy uznał, że jest to stylizacja na staropolszczyznę... Wiele to mówi o jakości tego, co czytamy w internecie i prasie papierowej, skoro erudycja i polot werbalny wydają nam się sztuczne, naddane. Otóż nie, drogi znajomy, to jest po prostu piękny język polski. Staromodny może, jeżeli za staromodne uznamy zdania wielokrotnie złożone. Oczywiście, dla mnie najbardziej interesujące są fragmenty mówiące o kuluarach różnych redakcji kulturalnych i wszelkie anegdotki literackie, ale każdemu serdecznie polecam lekturę tego tomu. Co ciekawe, w większości można dzieło to czytać na wyrywki. A więc, powiedzmy, postmodernistycznie. Uciechy z takiego sposobu lektury dużo, a i umysł się nie zmęczy zanadto...

Cwaniary Sylwii Chutnik łyknęłam w jeden dzień. Szybko się to czyta i nawet przyjemnie. Nie czas teraz na głębokie analizy, już i tak rozpisałam się za bardzo. Ale z paru wrażeń się zwierzę (uwaga, będą spoilery). Porównania do Złego Tyrmanda czynione przez różnych krytyków (a bodaj i przez samą autorkę) wydają mi się nietrafione. Wedle Słownika literatury popularnej (red. T. Żabski), który mam w domu, a którego nie mogę znaleźć w necie, żeby Wam podlinkować, Zły to typowa powieść tajemnic (będąca prototypem powieści kryminalnej). Ogólnie mówiąc, muszą być tajemnice. U Sylwii Chutnik zaś tajemnic nie ma. Wszystko jest jasne prawie od początku, wręcz dosadne i oczywiste. Zarówno na poziomie fabuły, jak i na poziomie wymowy, przesłania.

Z drugiej strony, jak czytam w haśle Powieść tajemnic, bohater takiego utworu walczy o ład społeczny i moralny świata. Tu by się zgadzało. I dalej (cytuję): Walka Dobra ze Złem nie ma jednak w powieści tajemnic odniesień metafizycznych, lecz wymiar historyczny (społeczny, obyczajowy, w utworach polskich niekiedy polityczny). Moralizatorstwo jest wyraźnie przybarwione populistycznie. Nierzadkie bywają [...] hasła egalitaryzmu społecznego i ataki na zepsucie sfer wyższych, przy czym werbalny radykalizm wołania o generalną naprawę rzeczywistości na planie akcji nie idzie w parze z zaufaniem do przemian społecznych i naruszania istniejących stratyfikacji i hierarchii. Zaraz, zaraz, zgadza się niemal w stu procentach! To może rzeczywiście Cwaniary są powieścią tajemnic (ino, nadal się upieram, bez większych tajemnic).

Dość niefortunne wydaje mi się także nazwanie tej powiastki na skrzydełku obwoluty powieścią łotrzykowską. Powieść łotrzykowska to to raczej nie jest. No, może jakoś nawiązuje do gatunku tytułowymi cwaniarami. Ale skończmy już te analizy genologiczne, można argumentować w obie strony (i pewnie, o ironio, za każdym razem będzie się miało trochę racji), wróćmy do konkretu.

Jak wspomniałam, czyta się tę przypowiastkę dobrze, sam pomysł ostrych babek mszczących się na prymitywnych facetach jest barwny, soczysty, niemal filmowy w swym obrazowaniu i niemal komiksowy w swym przerysowaniu. Problemem dla mnie są dwie sprawy.

Pierwsza: autorka nie mogła się zdecydować, czy pisze rasową powieść z wartką akcją i równie wartkimi dialogami, czy też właśnie przypowieść, baśń jasno wykładającą, jak dzieciom, kilka kwestii (powiedzmy skrótowo) lewicującego poglądu na świat: feministki vs maczyzm, opowieść o obywatelach/obywatelkach trzeciej kategorii, walka z gentryfikacją miast i nieludzkimi deweloperami (nie żebym się buntowała przeciw tym konstatacjom, chodzi mi o łopatologiczność w wyrażaniu owych idei, wszak mamy do czynienia z utworem literackim, a nie z pogadanką socjologiczną ubraną w kostium prostej metafory).

Druga sprawa wiąże się bezpośrednio z pierwszą: brak w tym utworze jakiejś głębi, interpretacji, wszystko jest tak oczywiste, że aż boli. Jak w powieści z tezą. A przecież gatunki literatury popularnej nie oznaczają od razu banalizacji dyskursu. Można napisać rzecz (chcę w to wierzyć) i popularną, i głęboką. Mimo to polecam lekturę tej książki. Na pewno warta odnotowania jest próba zrobienia czegoś interesującego z literaturą popularną, a jednocześnie, nazwijmy to, moralizującą. A obraz budynków, które wyrastają na miejscu tych zburzonych (choć brzmi trywialnie), wchodzi w pamięć i porusza wyobraźnię.   

Na koniec będzie o radości (podobno w dobrym tonie jest kończyć wpis jakimś optymistycznym i sympatycznym akcentem). Przeczytałam bowiem Nieznane przygody Mikołajka. Te z prawdziwymi rysunkami (o tomie Najnowsze przygody Mikołajka z przerażającym ludzikiem na okładce, będącym efektem topornej grafiki komputerowej, z premedytacją nie wspomnę). Mikołajka kocham miłością wierną i bezrefleksyjną od drugiej klasy podstawówki, kiedy to w bibliotece szkolnej nadrabiałam zaległości czytelnicze z lat wczesnego dziecięctwa (to dopiero wówczas poznałam na przykład Alicję w Krainie Czarów czy Kubusia Puchatka). O mej miłości niech świadczy choćby to, że na cześć jednego z bohaterów mikołajkowej serii nazwałam mojego dzielnego, świętej pamięci chomika Rufusa. Słowem, lektura kolejnych dziesięciu opowiastek to dla mnie była autentyczna radocha. Radując się więc, składam Wam niniejszym pozdrowienia i ukłony.


PS 1. Dowiedziałam się wczoraj o ogłoszeniu upadłości wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria. Całkowity koniec ten ambitnej oficyny to to jeszcze nie jest, ale i tak wielka szkoda. I kolejne pogrożenie paluchem wszystkim nadal pracującym w kulturze...

PS 2. Postanowiłam okrasić swoją wypowiedź obrazkiem, który nie ma nic wspólnego z powyższym wpisem. Po prostu mnie jakoś dziwnie urzeka. No bo co w końcu, kurczę blade.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz