niedziela

Niebezpieczne związki

Miałam pisać o kulturze i o bzdurze, a tym razem nie będzie ani o jednym, ani o drugim. Nie będzie też dowcipnie, cynicznie ani metaforycznie. Będzie za to smędzenie. A bo będzie o polityce.

Co prawda polityką staram się nie zajmować, bo mi skacze od niej ciśnienie. Bardzo. Wyznaję też malkontencką ideę słynnego osła z książki dla dzieci głoszącą, że dla kogoś, kto leży na dnie rzeki, kasłanie czy brykanie – to wszystko jedno. Ale czasem nie da rady inaczej. Czasem coś trzeba powiedzieć. Takie się dziwne rodzi poczucie. A jestem, wyznam, nieco zaskoczona tym wszystkim, co dzieje się w sieci w związku z, nomen omen, związkami partnerskimi. A właściwie: co się nie dzieje.



Przynajmniej na pierwszy i drugi rzut mojego oka. I na tę chwilę. Bo skoro tzw. władza dyskutować dalej nie chce (i, jak widzieliśmy, nie umie), to komentatorzy wszelkiej maści powinni stanąć na wysokości zadania. Albo chociażby próbować. A, jak się wydaje, jedynie portale/instytucje/stowarzyszenia, też blogi, mniej lub bardziej zawodowo zajmujące się polityką pozwalają sobie na wypowiedzi na ten temat. Reszta milczy.

Nie chcą się pewnie nabawić hejterów, stracić fanów czy subskrybentów (bo nie uwierzę, że zdania nie mają). Wolą postępować w imię zawodowego obiektywizmu (wedle zasady: piszę o marketingu, więc nie będę się tu wypowiadał na temat posłanki od jałowościnprokreacji itp.). Niby to zrozumiałe, a jednak jakoś przerażająco smutne. Owo milczenie, te zaciśnięte usta. Stąd to moje zaskoczenie wspomniane powyżej.

Bo przecież wcale źle by nie było, gdyby tzw. autorytety, na przykład ludzie kultury czy choćby zajmujący się lifestyleem (wszak jest to styl życia), ale też specjaliści od psychologii, socjologii, prawa czy antropologii, osoby, które się wypowiadają publicznie, choćby na blogach, no, osoby, które mają posłuch, miały też (tak, bądźmy szumni przez chwilę) i odwagę.

Nie jestem odważna, bo nikt mnie nie zna, nie mam więc nic do stracenia. Ale niniejszym zabieram głos. Nie powiem nic odkrywczego, ale powiem coś od siebie. A to już coś. Może chcę na fali tematu na topie zyskać jakichś czytelników, a może naprawdę sprawa mnie zabolała. Tego się nie dowiecie do końca. A moje deklaracje nie zmienią ewentualnych insynuacji i domniemywań. Tak więc dość tych wstępów.

Nie chcę komentować tu jatki, która odbywała się w Sejmie. Od razu też zaznaczę, że nie jestem sierotą po Platformie. Może po prostu opowiem Wam o sobie.

Mam wyższe wykształcenie, pracuję od dziewięciu lat w kulturze. Oczywiście na umowach śmieciowych, no bo jakże inaczej. Pieniędzy starcza mi do pierwszego, czasem są gorsze chwile, wiadomo, czasem zdarzają się lepsze (starcza do drugiego albo i do trzeciego). Ale ogólnie rzecz biorąc, da się przeżyć. I to w jednym z najdroższych miast w Polsce. Przeżyć – to dobre określenie. Nie płacę składek zusowskich, nie mam oszczędności, nie odkładam na emeryturę. Liczę na to, że rodzice jak najdłużej pozostaną zdrowi. Jak ja zaś jestem chora, leczę się gripexem. Mam szczęście, bo na razie poważniejsze perturbacje mnie nie dopadły.

Nie mam samochodu, pracuję na starym pececie. Mieszkam w wynajętym mieszkaniu ze swoim partnerem. Który tak jak ja pracuje w kulturze. Oczywiście na umowy śmieciowe, no bo jakżeby inaczej. Jesteśmy razem od sześciu lat. Kochamy się. Nie chcemy brać ślubu ani zawierać małżeństwa. Nie chcemy się nazywać żoną/mężem ani ślubować, że jesteśmy świadomi praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny. Moja rodzina o konserwatywnych poglądach jakoś bez problemu to zaakceptowała. Aha, zapomniałam dodać, iż nie chcemy też być szantażowani przez państwo tym, że jeśli nie weźmiemy ślubu, to nie będziemy mogli w szpitalu bez upoważnień dowiedzieć się o zdrowie partnera. Ani opodatkować się wspólnie. Ani wyprawić sobie pogrzebu. Ani po sobie dziedziczyć. Ani nic. Jakbyśmy byli sobie obcy.

Kredyt co prawda udało się nam wziąć. Na łóżko. To dobre łóżko. Z Ikei. Dłużej niż tydzień jeszcze nasze wakacje nie trwały. I to nie dlatego, że jesteśmy pracoholikami. Chodzimy do knajp, kupujemy jedzenie i ubrania, kupujemy też czasem książki i czasopisma, chodzimy niekiedy do muzeów, galerii i do kina, nie jeździmy na gapę, płacimy regularnie rachunki, odprowadzamy podatki tu, gdzie mieszkamy.

Nie wyjeżdżamy za granicę, gdzie za naszą pracę dostalibyśmy pięć razy więcej kasy i szacunek władz oraz społeczeństwa. Gdzie moglibyśmy mieć związek partnerski i wszystkie oczywiste prawa, które przysługują parom. Nie wyjeżdżamy, bo pracujemy w polskiej kulturze, chcemy ją tworzyć. A tak. Chcemy tu móc żyć i się rozwijać. Chcemy, co za zaskoczenie!, być traktowani jak pełnoprawni obywatele. Przecież także dzięki naszym pieniądzom i naszej ciężkiej pracy cały ten system może działać. A takich jak my jest mnóstwo.

Państwo nie jest tylko dla dzietnych małżeństw. Jest też dla bezdzietnych małżeństw, dla wdów i wdowców, dla starych panien i kawalerów. Dla singli. Dla ludzi, którzy dzieci nie chcą mieć lub nie mogą. Dla homoseksualistów i dla par heteroseksualnych, które nie chcą się nazywać żoną/mężem. Nie jest tylko dla inżynierów i menedżerów. Jest też dla ludzi pracujących w kulturze. Jest dla pragmatyków i dla idealistów.

My wszyscy tworzymy (uwaga, znów szumnie) naród, dajemy Wam (czyli też tzw. reprezentantom narodu) swoją pracę i swoją kasę. A reprezentanci narodu (ergo: władza), o zdziwienie!, reprezentować powinni naród. Czyli wszystkich. Nie tylko swoje własne prywatne poglądy ani poglądy swojego elektoratu (a Platforma nawet tego drugiego nie robi, stąd ów bunt rozgoryczonych). Państwo nie jest od prywatnych interesów, powinniście robić tak, by nam się, a i owszem, lepiej żyło.

Niby jasne jak słońce w bezchmurny dzień, a jakoś u nas jednak nie bardzo, oj, nie bardzo. I tu przechodzimy gładko do kluczowej i dość dla mnie gorzkiej kwestii pod wiele mówiącym tytułem Nie rozumiem. Dlaczego w XXI wieku odmawia się mi podstawowych praw? Dlaczego się mnie, powiedzmy to sobie szczerze, dyskryminuje? Mimo wrodzonych pokładów pesymizmu po prostu nie jestem w stanie tego zrozumieć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz