Grudzień to mroczny czas. Między innymi dla redaktorów. Do końca roku wszystkie instytucje kulturalne muszą się rozliczyć z grantów, dlatego po wielomiesięcznym bimbaniu, tudzież dłubaniu w nosach i drapaniu się po brodach, w grudniu nadchodzi okres popłochu i chaotycznego wydawania na gwałt miliarda książek, katalogów, broszur, biuletynów i kalendarzy, który to miliard setka zawodowych redaktorów musi ogarnąć, a drukarnia wydrukować. W zamęcie i „na wczoraj”.
Dochodzi też inny aspekt ekonomiczny – większość ludzi kupuje (jeśli kupuje w ogóle) książki raz w roku, właśnie na święta, więc rozsądna wydaje się strategia, że wszelkie wydawnictwa uwijają się wówczas jak w ukropie, żeby przed Wigilią dostarczyć klientom możliwie jak najwięcej produktów mogących zostać gwiazdkowym prezentem. Szkoda tylko, że o tej rozsądnej strategii przypominają sobie najwcześniej w listopadzie. Tego samego roku.
Grudzień to czas zakupów, tłumów w centrach handlowych, ciemnicy przeplatanej szarówką, piosenek świątecznych w RMF Classic, kłótni dotyczących tego, gdzie się spędzi Wigilię. To także moment, w którym wszystkie czasopisma najwięcej zarabiają na reklamach. Każda manufaktura bowiem, każde SPA czy inny producent zegarków lub zastaw stołowych w okresie przedświątecznym dokonuje desantu na gazety, tygodniki i miesięczniki.
Działy marketingów w firmach wszelakich furczą od pracy i pomysłów, copywriterzy biegają w kółko, ssąc kciuki, szefowie działów zgłaszają kolejne poprawki, dyrektor zarządzający w ostatnim momencie rozwala całą koncepcję, a junior brand menedżerzy wespół z art directorami bezustannie kombinują, jak obrazkiem i ochłapem tekstu zachęcić czytelników do wydania pieniędzy.
Cała branża przed świętami się spina, by jak najwięcej sprzedać. Dlatego zastanawia fakt istnienia tak wielu reklam i materiałów promocyjnych po prostu dennych, zupełnie nietrafionych i amatorskich. Czy ktoś się na nie „nabiera”? Czy znajdzie się śmiałek (naiwniak?), który zainspirowany takim ogłoszeniem dokona zakupu? A może przeciwnie: reklamy, które mnie wydają się beznadziejne, opierają się na badaniach rynku oraz „targetu” i są jak najbardziej skuteczne?
Nim przejdę do studium przypadku, w ramach wprowadzenia opowiem trochę o jednym czasopiśmie. A mianowicie o „Gazecie Stołecznej”. Nakreślę tym samym miejsce akcji.
Periodyk to niezwykły, to tam znajdziemy niezapomniane anonse typu „pan pozna panią”, np. „Krzysztof 48. Prawnik. Kawaler. Wierzący. Wolny, a jednak zajęty myślami, że Cię spotk. Jaka jesteś? Czy jeszcze masz nadz.?”. Czy też: „Iza
59. Psycholog. Ładna i zadb. Seksowna. Jestem bardzo normal. Umiem już
zmieniać decyz., jeżeli tak jest lepiej. Lubię swoją kob.”
Tam zapoznamy się ze wściekłymi listami
od czytelników (tzw. opinia publiczna), tam przeczytamy o dziurach na mniej
znanych drogach, o machlojkach anonimowych dotychczas działaczy gminnych
i powiatowych, tam podziwiamy ogłoszenia drobne, przeglądamy nekrologi oraz kącik adopcyjny i
staramy się omijać wzrokiem ogłoszenie Fabryki Mebli Bodzio czy innego Media Marktu (no bo nie dla idiotów). Jak dla mnie, lektura obowiązkowa.
Mam zresztą słabość do każdej lokalnej publicystyki, wielką radość sprawiają mi takie pisma, jak „To i Owo Legionowo”, „Życie Bytomskie” czy „Sądeczanin”. Przeglądając je, czuję się trochę jak w Przystanku Alaska. Albo w Twin Peaks. Tak czy owak – jest interesująco.
W dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” (a także w zeszłotygodniowej, z piątku), a konkretniej – właśnie w tzw. dodatku stołecznym, uwagę moją przykuła jedna reklama. Dlaczego akurat ta? Ano jest brzydka, wręcz okropna i zupełnie niezachęcająca, a do tego niemądra (i przez to dość zabawna), a nawet – nie bójmy się pompatycznych słów – wzbudzająca jakiś tam niesmak.
Reklama ta jest niemiła oku i duszy. Pomimo ogromnych jej rozmiarów – zajmuje pół gazetowej strony – nie wiem, czy tzw. normalny czytelnik zwróciłby na nią uwagę. Wyjaśnię może w tym miejscu – cytując ponownie, ale tym razem przewrotnie Izę 59 – że ja nie „jestem bardzo normal.”, wszak czytam „Gazetę Stołeczną” od deski do deski. Tak, obwieszczenia syndyka masy upadłościowej też. I przeglądam reklamy. Ta, którą tu analizuję, jest na swój sposób wyjątkowa w swej, hm, ascezie graficznej połączonej z obfitością dość absurdalnych treści. Zresztą sami zobaczcie: